ROZDZIAŁ 11
Maj był pięknym, ciepłym miesiącem. Wieczorami chodziłam na nabożeństwa
do Kapucynów. Ostatnio wielu młodych ludzi dostało wezwania na roboty. Niektórzy
chłopcy natychmiast gdzieś poznikali. W miasteczku i na wsi zrobiło się więcej
kobiet i dziewcząt.
Pewnego wieczoru, podczas nabożeństwa majowego (stałam wtedy dość blisko ołtarza),
jeden z braci zakonnych zaczął nerwowo pokazywać palcami na drzwi w bocznej
nawie, które prowadziły prosto do ogrodu klasztornego. Wchodzili w nie jeden
po drugim młodzi ludzie, a starsi odsuwali się, robiąc im przejście! To samo
działo się przy ołtarzu przez drzwi do zakrystii. Tam też wchodziła szybko cała
gromada dziewcząt. Mimo woli obejrzałam się do tyłu. Zobaczyłam kilku Niemców
przy głównym wejściu do kościoła, którzy bezceremonialnie wyprowadzali młodych
ludzi. Szybko przepchałam się do drzwi zakrystii. Zakonnik pokazywał nam milcząco
wejście do ogrodu. To był duży i stary ogród, ogrodzony wysokim murem. Stała
przy nim drabina i ludzie przepychali się do niej gwałtownie. W innym miejscu
była dziura w murze i tam z innymi się przecisnęłam. Znalazłyśmy się z drugiej
strony klasztoru. Dobiegłyśmy do zagajnika, w którym doczekałyśmy do zmroku.
Gdy nie dochodziły do nas już żadne odgłosy niemieckich wrzasków i pisków złapanych
dziewcząt, jedna po drugiej wymknęłyśmy się do domów.
Biedna mama, ile ona wtedy najadła się strachu! Gdy mnie zobaczyła, odetchnęła
z ulgą i powiedziała tylko: „Dzięki Bogu, że jesteś.” Mój brat hodował
króliki i musiał starać się dla nich o trawę. Chodził wieczorami na łąki, gdzie
zbierał trawę. Tego wieczoru też był na takiej wyprawie, więc mama będąc sama
w domu, najadła się strachu.
Wieczorami uczyłam się języka angielskiego u Żydówki, która razem ze swoim mężem
uciekła przed faszystami z Frankfurtu nad Menem. Ani ona, ani jej mąż nie potrafili
zrozumieć, co naprawdę Niemcy robią z Żydami. Wierzyli, że zabierają ich na
przesiedlenie, a nie do Majdanka. Nie mogli pojąć, że chcą ich wszystkich pozabijać.
Tego potwornego dnia miałam lekcję u pani Friedy. Jej mieszkanie znajdowało
się w Rynku, na pierwszym piętrze. Z okna widać było prawie cały Rynek. Mąż
pani Friedy stał przed domem, gdy nagle nadjechała ciężarówka załadowana Żydami.
Jeden z Niemców wyskoczył, dobiegł do męża pani Friedy i zaczął go ciągnąć do
ciężarówki. Jego żona błyskawicznie zbiegła na dół z krzykiem i zaczęła go wyrywać.
Niemiec zamachnął się karabinem i uderzył ja mocno kolbą. Upadła, a jej męża
siłą wciągnięto na budę. Zdrętwiałam, widziałam szczupłe ciało pani Friedy,
leżące na boku. Drgały jej nogi, byłam sparaliżowana. Patrzyłam nieruchomo,
jak odjeżdża ciężarówka. Po chwili wybiegli z bram ludzie i otoczyli kołem chude
ciało. Żydzi zaczęli rozpaczać. Żydówki zrobiły taki rejwach, że poderwałam
się i zbiegłam na dół. Dwóch Żydów podniosło panią Friedę i zaniosło ją do bramy.
Ktoś pobiegł po lekarza, a ja bałam się nawet patrzeć, czy pani Frieda jeszcze
żyje. Zostawiłam jej mieszkanie otwarte i pobiegłam do domu. Było mi wstyd,
że tak stchórzyłam. Na drugi dzień dowiedziałam się, że pani Frieda zmarła.
Faust i Gold świetnie zdawali sobie sprawę z tego, co jeszcze może ich spotkać
ze strony Niemców. Postanowili uratować chociaż swoje dzieci, chociaż po jednym
z synów. Gold miał ich dwóch: Icia o krzywych nogach, wydatnych wargach, typowego
semitę i Jurka, ładnego, trzynastoletniego chłopca. Miał jeszcze córkę, Salcię.
Faust miał dwie córki i syna Mundzia, rudego, z bladoniebieskimi oczkami i trójkątnym
pyszczkiem z cienkimi i rzadkimi zębami. Pewnego dnia synowie Golda i Fausta
nagle zniknęli...
Przychodził do nas często młody Haber – uczynny i pracowity młody Żyd.
Był ładny, wysoki, prosty, miał czarne, gęste, kręcone włosy i przy tym duże
ciemnoniebieskie oczy z długimi rzęsami. To właśnie on powiedział, że synowie
Golda pojechali do lasu, do Czarnej. Przypuszczał, że jest tam Zbyszek. Znał
go i nieraz pomagał mu sprzedawać różne towary. Postanowił również wybrać się
nocą samotnie, przez lasy, do Czarnej. Po pewnym czasie dowiedziałam się, że
Haberowi udało się przedostać do Czarnej. Bardzo ucieszyliśmy się tą wiadomością.
Zbyszka w miasteczku nazywano „Konfucjuszem” lub „Tatarem”
– chyba dlatego, że zajmował się chemią, co kojarzyło się tutejszym ludziom
z magią. Był też w pewnym sensie dziwakiem. Wszystko mu się udawało –
i to mydło i ten bimber, a poza tym miał taką ostrą, prawie dziką twarz. W miasteczku
zaczęto mówić, że „Żydzi, którzy uciekli, są już na pewno u Konfucjusza”.
Pewnego dnia, wieczorem, przyszło do nas dwóch młodych ludzi, którzy poprosili,
aby naszej sieni, która biegła od frontu aż do ogrodu, nigdy nie zamykać na
noc, bo czasami podczas łapanki lub ucieczki w nocy będzie można uciec przez
nią przed Niemcami. Mama poczęstowała chłopców barszczem, bo właśnie go gotowała
i zapytała, czy nie znają Zbyszka Kassehube. Oni tylko coś pomruczeli, więc
stwierdziliśmy, że Zbyszek na pewno z nimi jest.
Kilka dni później ktoś w nocy zapukał cichutko do drzwi. Mama się obudziła.
Był to Zbyszek, trochę dziwny, zdenerwowany. Powiedział, żebym z nim szła do
lasu – już teraz, natychmiast. Byłam rozespana i niezbyt przytomna. Odpowiedziałam:
„Po co? Mnie tu jest dobrze.” Mama się zdenerwowała i kategorycznie
odmówiła: „Przecież to dziecko, czego od niej chcesz?” Obie siedziałyśmy
na brzegu kosza w koszulach nocnych. Poluś smacznie spał, a Zbyszek chwilę postał
nad nami, poszedł do kuchni, gdzie napił się wody z wiadra, i cichutko powiedział:
„Taki los, może się jeszcze zobaczymy. W waszej studni zatopiłem aparat
do destylacji bimbru.” Odszedł cicho jak wielki, ciemny cień. Nie mogłam
zasnąć do rana. Trochę było mi go szkoda, trochę się go bałam.
Komendant Schmidt dostał wyrok śmierci od partyzantów. Cały dzień chodził jak
struty, a pod wieczór, po godzinie policyjnej poszedł do swojego przyjaciela
mleczarza. Często razem popijali i grali w karty do białego rana. Tamten też
bał się partyzantów i nie pozwolił Schmidtowi długo zostać. Wtedy on poszedł
do treuhändera z tartaku i tam też trochę posiedział. W końcu wszedł w naszą
sień, bo była otwarta, a dom stał najbliżej tartaku. Był późny wieczór. Zatkało
nas, gdy zobaczyliśmy tak zmienioną strachem gębę! Miał na sobie mundur esesmana,
czapę z trupią główką, kaburę pistoletu przesuniętą do przodu i sine ze złości
wargi. Siadł na krześle i zaczął gadać, że dostał wyrok od AK, ale się nie boi,
że głupi mleczarz się boi i nie chciał go przetrzymać. W tartaku też siedzą
sami tchórze i się go pozbyli. Ale on się sam obroni, wszystkich powystrzela!
Tu, u nas, może siedzieć, ile chce, tu nikt go nie zastrzeli, bo wtedy cała
nasza rodzina zostanie za karę rozstrzelana!
Razem z Polusiem ze strachu schowaliśmy się za piec. Mama stała na środku pokoju
jak skamieniała. Kilka minut później weszło dwóch młodych partyzantów z pistoletami
w ręku: Hände hoch! – krzyknęli do Schmidta. Jeden przyłożył mu dwa razy
po gębie, aż spadła mu czapka ze swastyką. Niemiec zbladł, zdjął pas z bronią
i wstał, trzymając ręce do góry. Wtedy nasza mama proszącym głosem powiedziała:
„Na miłość Boską, nie zabijajcie go tutaj!” Drugi chłopak powiedział:
„Ależ nie, proszę pani, on pójdzie z nami, damy sobie z nim radę!”
Niemiec poszedł jak baranek. Drzwi zostały otwarte. Była ciemna, letnia noc.
Ze strachu wyskoczyliśmy do ogrodu i przycupnęliśmy pod krzakami porzeczek.
Z oddali usłyszeliśmy dwa strzały.
Nazajutrz poszłam do fabryki z wielkim strachem. Dowiedziałam się tam, że Schmidta
rozstrzelano niedaleko stacji kolejowej. Jego zwłoki znaleźli nad ranem bahnschutze
ze stacji, którzy słyszeli w nocy strzały, ale dopiero nad ranem wyszli ze stacji,
bo bali się partyzantów.
Z Dębicy przyjechała ciężarówka z żandarmami, którzy zaczęli myszkować po domach.
Oczywiście, zabrano dwóch zakładników, jeden był starszy, samotny, drugi, niestety,
zostawił żonę i dwoje dzieci. Bardzo się denerwowaliśmy, bo nie wiedzieliśmy,
czy Schmidt nie powiedział komuś, gdzie idzie. Jeżeli mówił zarządcy mleczarni
lub treuhänderowi z tartaku, to z nami koniec...
Zaledwie wieczorem ułożyliśmy się do snu, usłyszeliśmy walenie do drzwi i wrzask
po niemiecku: Auf! Auf!.. Mama szybko otworzyła drzwi, wtoczyło się dwóch potężnych
żandarmów. Zaczęli wszystko przewracać. Dopadli mnie, silną latarką zaświecili
mi w oczy i wrzeszczeli w kółko: Raus! Auf! Raus! Wstałam. Podniosłam ręce do
góry. Mama też trzymała ręce w górze. Trzęsły się jej. Widziałam to po cieniu
padającym na ścianę – żandarmi mieli ze sobą mocne latarki na akumulatorki.
Moje kosze do spania wywrócili do góry nogami, wywalili wszystko, co było w
środku, czyli zimową odzież. Podeptali nogami, szukali jakichś śladów i głośno
wrzeszczeli. O Boże, ale trzęsłyśmy się z mamą, czy czasem nie zostało coś u
nas po tym Schmidcie. Polek, zwinięty w kłębek, siedział na brzegu łóżka, miał
wtedy dopiero 10 lat. Cichutko płakał, bał się głośniej, bo żandarmi bez przerwy
ryczeli. Pytali, czy tu nie było bandytów, czy nie widzieliśmy wieczorem Schmidta?
Nein, nein... – mówiła mama. Na szczęście nic nie znaleźli, tylko zdjęcia
ojca. Pytali, kto to i za co siedzi w obozie? Zniosłyśmy wszystko w milczeniu.
Potem poszli do wystraszonej Glajcherowej. Wywlekli ją i Pepcię z łóżka, zrobili
potworny bałagan. Pchnęli Pepcię tak mocno, że upadła. Następnie przenieśli
się do Brustów. Tam był już koniec świata! Do późna w nocy znęcali się nad starym
Brustem, bo świetnie znał niemiecki i dużo mówił. Wcale im się to nie podobało.
Zbili biedaka okrutnie, jego żona zaczęła wrzeszczeć w niebogłosy, a to oprawców
jeszcze bardziej podnieciło. Przyłożyli jej tak, że lała się krew. Na szczęście
dali spokój ich synowi, który miał 11 lat i nic się nie odzywał.
Po odejściu Niemców Brustowie byli strasznie pokrwawieni i prawie nieprzytomni.
Do rana opatrywali swoje rany i porządkowali mieszkanie. U pani Kassehube też
zrobili rewizję. Ona biedna bardzo martwiła się o Zbyszka. Nie była pewna, czy
czasem nie brał udziału w tej akcji. Gdy jej opowiedziałam, jak to było, trochę
się uspokoiła.
W fabryce wszyscy cieszyli się bardzo, że Schmidt został zabity – jednego szaleńca
będzie mniej!
Wieczorami przychodzili do nas całą grupą CiRaMuZa i Tadzio. Mama bardzo go
lubiła, bo był wygadany, znał mnóstwo dowcipów, opowiadał kawały polityczne
i lubił się śmiać. Jego rodzice byli dobrze sytuowani. Przed wojną posiadali
nowoczesną kamienicę, w której teraz mieściły się biura firmy Todt. Pan Szutryk
czasami przyjeżdżał do nas z Dębicy, zawsze przywoził coś dla syna i czasem
też dla nas. Był bardzo dobrym człowiekiem. Przed wojną piastował stanowisko
prezesa Społem, więc miał wiele znajomości. Dzięki temu pomagał wielu biednym
ludziom. Zapraszał nas do siebie, do Dębicy. Mama wysyłała mnie do nich w którąś
niedzielę, więc ubrałam się możliwie najładniej. Okazało się to trudne. Bardzo
urosłam i nosiłam niemodne suknie, które podarowała mi pani Olechnowska. Mimo,
że miałam nogę szerszą od mamy, włożyłam jej prześliczne, granatowe buty na
wysokim obcasie i taka wystrojona pojechałam do państwa Szutryków rannym pociągiem.
Jakie tam było wspaniałe przyjęcie! Tyle jedzenia, świetny tort śmietankowy
i doskonały sernik. Pani Szutrykowa okazała się cudowną gospodynią, dała mi
nawet wałówkę z tymi słodkościami! Potem poszliśmy na spacer z Tadziem, jego
kolegą i koleżanką – bardzo rezolutną, elegancko i modnie ubraną. Trochę
odczułam, że patrzyła na mnie z góry z powodu mojego „przedwojennego”
ubioru. Ona miała własne pieniądze, pracowała w sklepie, paliła papierosy. Powiedziała,
że ma „górala”, czyli pięćset okupacyjnych złotych. Była to spora
suma. Zaprosiła nas do prawdziwej kawiarni – na lody, kawę i prawdziwe
ciastka. Ludzie prawie nie rozmawiali o wojnie, ale o modzie, zarobkach... W
naszym miasteczku tematem zawsze była wojna, głód i znęcanie się nad Żydami.
Widać, gdy ludzie mają pieniądze, zapominają o różnych sprawach...
Znowu rozpoczęto jakąś ofensywę na wschodzie, bo przechodziły ogromne transporty
– całe pociągi załadowane czołgami, armatami i innym sprzętem. Żołnierze
siedzieli porozpinani na platformach pociągu. Był gorący sierpień. Grano na
akordeonach, głośno śpiewano... Przed oknami naszego domu ciągnęły kolumny samochodów
i tabory konne.
„Goniec Krakowski” opisywał zwycięstwa niemieckie w Afryce. Japończycy
walczyli na Morzu Koralowym, a Indonezja już padła. Wyszukiwałam tych miejsc
na mapach. Niemcy szli na Kaukaz, na Stalingrad. Maszerowali w podkutych butach
bardzo głośno i śpiewali w takt marszu: Heili, Heila... Bardzo ostro zabrano
się za Żydów – musiały się chyba pojawić jakieś rozkazy, aby się nad nimi
znęcać...
Nasz dom stał pechowo przy drodze. Kiedyś zatrzymał się samochód żandarmerii
załadowany Żydami. Jeden z Żydów wyskoczył zza burty i biegiem wpadł w naszą
bramę. Widziałam to, akurat byłam w pokoju. Niemiec, młody chłopak, wbiegł za
Żydem. Dopadł go dosłownie pod naszymi drzwiami i kolbą karabinu uderzył w głowę.
Żyd upadł, a Niemiec wrzasnął wściekle, że ma złamaną kolbę karabinu. Nieopatrznie
uchyliłam drzwi. Żyd leżał skurczony, nogi jego się trzęsły, a z ucha leciała
krew. Niemiec krzyknął i przybiegł następny Żyd. Wziął za nogi tego z rozbitą
głową i ciągnął go przez cały korytarz. Potem musiałam zmywać cały korytarz,
bo był strasznie zakrwawiony.
Było coraz gorzej. Niemcy zrobili w miasteczku getto. Wszystkich Żydów, gwałtownie
bijąc i kopiąc, spędzano do getta. Na getto przeznaczono najbardziej zagęszczone
uliczki i najstarsze budynki. Wszystko to odrutowano, a okna wychodzące na ulice
zabito deskami.
Z naszego domu najpierw zabrano Brustów. Bardzo płakali. Strasznie było nam
żal Bubiego, który przyjaźnił się z Polkiem. Był taki mądry i zdolny... Glajcherowa
z Pepcią spakowała się, a resztę swoich rzeczy przeniosła do nas. Na pożegnanie
powiedziała smutno: „Wiem, że już nigdy się nie zobaczymy...” Przyszli Niemcy.
Zaczęli szarpać Pepcię i krzyczeć: Los! Los! Ona była taka drobna, mała, miała
smutne oczy, a oni bili ją po tych chudych plecach... Glajcherowa wyszła ze
swojego domu powoli, ciężko. Kot Cicer zdążył się otrzeć o jej nogi. Stałyśmy
z mamą w drzwiach zupełnie odrętwiałe. Polek poszedł do ogrodu. Chyba nie mógł
patrzeć na wypędzanie ludzi z ich własnego domu, mimo że przecież też już to
przeżyliśmy. Nas też wypędzono z własnego domu – może bez bicia, ale wypędzono.